Archiwa tagu: Internet

Starocie

Staram się przenieść różne treści ze starego serwisu instytutowego na nowy. Pomijając różne kłopoty natury technicznej (jak zaimportować wszystko i „odtworzyć” starą strukturę serwisu w nowym?) pojawiają się problemy natury merytorycznej. Treści, do których kiedyś się odwoływałem (zakładając niesłusznie, że trwać będą po wieki) po cichu znikają.

Problem ten dotknął bardzo ciekawego wystąpienia Lawrenca Lessiga na konferencji LinuxWorld w San Francisco z 2006 roku. Jego znakomita prezentacja wprowadzająca, Free Culture: What We Need From You która przez kilka lat „wisiała w sieci” zniknęła i nie ma jej nigdzie.

Czy można wierzyć w Internet?

Po co to wszystko?

Czy korzystacie Państwo z jakiegoś menedżera bibliografii? Nie…
To, być może, powinienem napisać, że sprawa was nie dotyczy. Ale napiszę, że powinniście zacząć korzystać.

Osobne pytanie jest takie co to ma wspólnego z naszymi stronami WWW?

Wyobraźmy sobie, że ktoś w wyszukiwarkę wpisał hasło „plasma structure during extracorporeal circulation”  (celowo wygrałem tak długą sekwencję wyrazów…) i trafił na naszą stronę. Jest ona po polsku (ale jest szansa, że niewielka ilość informacji go nie zniechęci, tym bardziej, że są jakieś tytuły prac konferencyjnych). A kliknięcie w tytuł przenosi do treści czy to całego artykułu, czy to streszczenia. Jeżeli mu się spodoba — może zechce zacytować? Żeby zacytować musi pracowicie przepisać dane referatu. Chyba, że korzysta z menedżera bibliografii/publikacji. Wówczas podstawowe dane bibliograficzne powinny być łatwo dostępne. I wspomniana strona tak właśnie je udostępnia. Po pierwsze można ściągnąć plik w formacie BibTeX (znakomita większość menedżerów bibliografii pozwala na import takiego pliku). Natomiast dane bibliograficzne zakodowane są w samej stronie www i dobry menedżer bibliografii sam to zauważy i pozwoli na zapisanie pozycji do bazy. Strona jest tak skonstruowany, że wyszukiwarki internetowe (Google Scholar, na przykład) również mają łatwy dostęp do informacji bibliograficznych.

Takie strony dają (niezbyt wielką, ale jednak) szansę na przyciągnięcie uwagi. Czy do samej zawartości stron, czy też do naszych publikacji. A to jest szansą zwiększenie widoczności uczelni, instytutu katedry i tematyki którą się zajmujemy.

I uznałem realizację ego właśnie celu za najistotniejszy sens istnienia „stron katedralnych”.

Dziwne listy elektroniczne

Niedawno mieliśmy przejściowe kłopoty z pocztą elektroniczną. Na całe szczęście sytuacja się unormowała.

W najbliższym czasie rozpocznie się „wymiana” oprogramowania antywirusowego (Politechnika zakupiła nowe oprogramowanie).

Może się zdarzyć, że dostaniecie Państwo bardzo dziwny list elektroniczny ( tym dalej) proszący o podanie swoich danych (logim, hasło, numer telefonu,…)

Nie róbcie tego!

Dostałem właśnie list, który (trochę) wygląda jak list od administratora poczty elektronicznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Temat listu jest po angielsku: Upgrade Your UNI.WROC E-Mail.

Treść listu jest po polsku, choć — jako to widać — została przetłumaczona automatycznie z angielskiego na polski i wygląda jakoś tak:

Szanowni Państwo konta użytkownika,

Twoje konto e-mail musi być uaktualniony do nowej F-Secure
R-anti-virus/anti-spam HTK4S 2009 wersja.

Wszystko co musisz zrobić, to odpowiedzieć kliknąć i
wypełnić kolumny poniżej, a następnie kliknij przycisk
Wyślij; z internetowego Team będzie rozszerzyć swoje konto.
Niezastosowanie się do tego, twoje konto zostanie czasowo zawieszony
z naszych usług.

ID użytkownika:
Hasło:
Numer telefonu:

Dziękuję za współpracę!

uni.wroc.pl Web-administrator
www.uni.wroc.pl

Nikt rozsądny na taki list nie odpowiada i śmieje się z wybornego konceptu.

Kilka tygodni temu dostałem podobny list, ale dotyczący poczty Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Kontaktowałem się w tej sprawie z administratorami poczty AGH i uzyskałem informację, że, niestety, zdarza się (nadzwyczaj często), że pracownicy odpowiadają na takie listy podając rzeczywiste dane.

Poczta (elektroniczna), poczta i po poczcie…

Internet na świecie rozwijał się w sposób absolutnie nieuporządkowany i zupełnie zdecentralizowany.

Z różnych względów nie dane nam było brać w tym procesie (do roku 1990) udziału. Po włączeniu Polski do światowej sieci, bardzo podobne procesy jak na świecie mogliśmy obserwować i u nas.

Podobnie było z siecią komputerową Politechniki Wrocławskiej — rozwijała się ona w sposób absolutnie zdecentralizowany. Byliśmy jednym z pierwszych instytutów podłączonych do Internetu. Pierwotnie do przesyłania danych wykorzystywaliśmy modem zapewniający szybkość 2400 bitów na sekundę. Wszystko to zawdzięczamy prof. Kasprzakowi, który chciał utrzymywać kontakt elektroniczny ze swoimi kolegami za oceanem i mobilizował nas do działania. Zrealizowaliśmy odpowiednie połączenie i byliśmy jednymi z pierwszych (po Centrum Obliczeniowym, Wydziale Elektroniki, Wydziale Chemii, i Wydziale Informatyki Uniwersytetu Wrocławskiego; choć ten ostatni zadeklarował chęć wcześniej niż my, ale podłączył się później).

Od tej chwili wszystko co działo się w Internecie odbywało się na naszych oczach i braliśmy w tym aktywny udział (na przykład nasz instytutowy serwer WWW został uruchomiony przed rokiem 1994 — ze wstydem przyznaję, że już nie pamiętam kiedy to było, ale jak sprawdzałem to kiedyś, najstarsze pliki pochodziły z roku 1994, serwer powstał na pewno znacznie wcześniej).

Swojego czasu (dzięki płytom CD z oprogramowaniem public domain, które udało się zdobyć) byliśmy istotnym i cenionym dostawcą zawartości — obciążone łącza ze Stanami Zjednoczonymi były „wolniejsze” niż nasze 2400 bitów na sekundę.

Pierwszy serwer WWW uruchomiono w CERN w roku 1991, szacuje się, że w roku 1993 działało 50 serwerów WWW na świecie.

Dopiero w roku 2003 Politechnika Wrocławska zdecydowała się na ujednolicenie systemu poczty elektronicznej. Uważałem zawsze, że jest to bardzo dobre rozwiązanie. Z drugiej strony centralizacja usług poczty elektronicznej zdejmuje z różnego rodzaju „samozwańczych administratorów” obowiązki zajmowania się takim systemem (i związane z tym obowiązki dokształcania się i utrzymywania kompetencji na odpowiednim poziomie). Nie chcąc tracić kontaktu z technologią — zaproponowałem własne rozwiązania (za co dziś przepraszam).

W sześć lat po podjęciu decyzji o stworzeniu jednolitego systemu poczty elektronicznej, Władze Uczelni zdecydowały, żeby ostatecznie zlikwidować ostatnie nie objęte centralną kontrolą i zarządzaniem serwery pocztowe. Jest to, być może, decyzja słuszna (i dla mnie osobiście bardzo wygodna: zwalnia mnie z obowiązków nadążania za rozwojem technologii internetowych).

Podobnie jest z serwisami WWW. Nasz na pewno nie jest doskonały, ale — z przykrością to przyznaję — nie starcza mi czasu żeby rozwijać go nieustannie i dostarczać ciągle nowych informacji. Zapewne Politechnika Wrocławska kiedyś dojrzeje do tego żeby ujednolicić wygląd swoich stron WWW i być może zakupi odpowiednie oprogramowanie (albo zleci komuś jego wykonanie), a ja zostanę zwolniony nie tylko z obowiązku utrzymywania tego w ruchu, ale także dbania o jakieś aktualne informacje pojawiające się na stronie głównej.

Oczywiście można na to wszystko patrzeć i z innej strony — każda centralizacja zabijająca lokalne inicjatywy jest szkodliwa… Zawsze można jednak powiedzieć, że korzyści wynikające z centralizacji przeważają (i, prawdę mówiąc w takim świecie przeżyłem większość swojego życia, więc to rozumiem).

Przepraszam wszystkich za niedogodności, ale nie mam sił walczyć o drobiazgi: jest całkiem sporo innych rzeczy, którymi trzeba i warto się zająć.

Psy szczekają karawana idzie dalej?

W ostatnich dniach na stronie głównej Politechniki Wrocławskiej pojawiła się cała seria sprostowań, polemik i oświadczeń. Oczywiście, bardzo dobrze, że potrafimy reagować na wszystkie te fakty (prasowe) które są nieprawdziwe, tendencyjne lub wynikają z barku (lub złego) poinformowania piszących.

Czasami jednak zastanawiam się czy w tych zmaganiach mamy jakąkolwiek szansę? Znacznie łatwiej posługiwać się półprawdami, przypuszczeniami, niezweryfikowanymi pogłoskami. Na tej zasadzie działa całkiem sporo „środków masowego przekazu”, blogów (i anonimowych komentarzy pod nimi) czy wreszcie forów internetowych. Nie da się skutecznie zareagować na każdy taki głos.

Z drugiej strony, podstawowa zasada marketingowa mówi: nie ważna jak mówią — dobrze czy źle — ważne żeby mówili.

Skoro mówią źle — to znaczy że im przeszkadzamy: możemy usunąć się (i wówczas będziemy mieli spokój), albo robić swoje. Skoro już mamy negatywne publicity, powinniśmy zadbać o pozytywy. I znowu, nie sądzę, że da się zmusić świat by mówił o nas dobrze. Można powoli faktami do tego go przekonywać.

Czemu tak mało na naszych stronach głównych pozytywnych informacji o osiągnięciach pracowników i studentów, inicjatywach, zdobytych grantach, nagrodzonych osobach, cyklach ważnych publikacji, wykładowcach zaproszonych na gościnne wykłady, ważnych gościach, którzy chcą tu przyjeżdżać i uczyć studentów…?

Czemu tak mało powszechnej i publicznej dyskusji na temat codziennych bolączek i głównych celów Politechniki Wrocławskiej?

Czemu oprócz przesympatyczno-plotkarskiego eBIPa nie ma nic co by pokazywało najnowsze trendy w nauce i technologii? Czegoś takiego jak Technology Review wydawane przez MIT (ale oczywiście dopasowane skalą do naszych możliwości)? Czegoś co pozwoliłoby widzieć nasze wysiłki i osiągnięcia na szerszym tle?

Nie tylko nie dyskutujemy na temat „Open Access” ale i nie umieszczamy zbyt wiele naszych prac w Dolnośląskiej Bibliotece Cyfrowej. Nie tylko nie próbujemy wygenerować czegoś podobnego do Open Courseware ale nie mamy też dostępnych on-line porządnych i jednolitych sylabusów czy programów kursów, które prowadzimy.

Nie potrafimy się reklamować. Jedna z polemik prezentowanych na stronie głównej dotyczy kwestii związanych z budową Geo-Centrum. Przeszukałem z pomocą Google strony Politechniki w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji na ten temat. Na stronach Politechniki nie ma praktycznie nic! Jeden odsyłacz do stron zewnętrznych zawierających wizualizację… „Nierzetelny” dziennikarz dostał materiały. A wszyscy inni? Ich to nie dotyczy.

Po co szczekamy?

Web 2.0

Ogromną karierę robi dziś określenie Web 2.0…

Właściwie nie bardzo wiadomo o co chodzi. HTML (i serwery WWW) istnieją już od ponad dziesięciu lat. Tak dziś jak i w roku 1990+ każdy mógł utworzyć stronę WWW. No, może w roku 94 potrzebny był nieco większy zasób wiedzy. Fakt — i o serwer WWW było nieco trudniej.

Dopiero dziś „rozpanoszyły” się narzędzia znacznie ułatwiające dostarczanie zawartości (contentu) do Internetu. Nie wiem czy z pożytkiem, ale tak jest…

Załączony filmik objaśnia to wszystko raz jeszcze w całkiem atrakcyjnej formie.

Swoją drogą YouTube to jeden z fenomenów Web 2.0. Ale o tym kiedy indziej.

Read-Write Internet…

Bardzo, bardzo dawno temu (a tak dawno, że właściwie ani nie pamiętam kiedy, ani gdzie, ani nie mam pewności czy to się wydarzyło) wyraziłem opinię, że Internet daje wszystkim niespotykaną możliwość „zaprezentowania się”.

Zaprezentowania się w tym sensie, że każdy będzie mógł — jeżeli tylko zechce — zaprezentować swoje myśli, poglądy, emocje szerokiemu gronu odbiorców.

W wieku XX, kiedy wyrażałem te myśli, było to trudne o tyle, że zawsze gdzieś trzeba było przekonać do swojego pomysłu jakiegoś „wydawcę”. Ten zaś myślał głównie w kategoriach swoich zysków. Czasami (wcześniej) nakładała się na to jeszcze cenzura.

Internet i technologia WWW (World Wide Web) dawała już wtedy (w latach 90tych) każdemu szansę „zaistnienia”. Niestety konieczność uczenia się trudnej sztuki tworzenia stron WWW stanowiła pewną przeszkodę.

Dziś, kilka ładnych lat później, jest już łatwiej. Owocuje to w bardzo różny sposób: od milionów blogów aż po tysiące remiksów stanowiących swoistą formę ekspresji poglądów.

Ostatnio znalazłem znacznie lepiej wypowiedziane podobne idee. Zrobił to Lawrence Lessig na konferencji Linuxworld 2006 w San Francisco. Warto ściągnąć 95 Mega i przez godzinę (i pięć minut) obejrzeć fascynującą co do formy i treści prezentację…

O Lessigu i jego książce Wolna Kultura wspominałem wcześniej na zakładowym seminarium. Muszę przyznać, że każda informacja na temat obowiązującego w Stanach prawa (autorskiego), DMCA oraz stosowanej praktyki (prawnej) każe mi liberalniej patrzeć na wszystkich użytkowników sieci P2P.

Wielkie korporacje wymyślają cały czas najróżniejsze sposoby utrudniania życia ludziom korzystającym z dzieł w wersji cyfrowej, kiedy to każde użycie związane jest ze sporządzeniem kopii.

Pojawiły się pomysły sprzedaży książek „na strony” albo „na rozdziały” (płacisz tylko za tyle, ile przeczytasz; jak książka ci sie nie podoba — nie ponosisz już większych kosztów).

Taką sytuację Lessig określił jak „Read only culture” (kultura tylko do odczytu): sugerując, że rola „zwykłego użytkownika” sprowadza się jedynie do konsumpcji (i — oczywiście — ponoszenia opłat).

Burzliwy rozwój Internetu stworzył sytuację nową: powstają szanse, żeby poza dotychczasowymi kanałami dystrybucji i poza kontrolą ich wydawców‘docierać do istotnych grup odbiorców. Każdy Autor sam może decydować co wydaje, do jakich odbiorców kieruje swoją twórczość oraz na jakich warunkach ją rozpowszechnia.

Serwisy takie jak YouTube czy flickr odnoszą ogromne sukcesy.

Czy rzeczywiście coś się zmieni?

Statystyki, Statystyki…

Firma Gemius to krajowy potentat w zbieraniu statystyk ,,oglądalności” stron WWW. Można je oglądać pod adresem http://audyt.gemius.pl/.

Niestety, ,,szczegółowe wyniki badań” dotyczą tylko liderów: pierwszych 20 miejsc… Jakiś czas temu ,,wyciekły” ze stron Gemiusa statystyki bardziej szczegółowe.

Czemu o tym piszę – otóż pojawiają sie na nich informacje dotyczące Politechniki Wrocławskiej. W kategorii ,,100 witryn o największym udziale czasu w czerwcu 2006” znajduje się na miejscu 79. Dodać trzeba, że z ,,konkurencji” w spisie tym występuje jedynie Uniwersytet Śląski (na miejscu 67).

W kategorii ,,100 witryn o największej liczbie odsłon w czerwcu 2006” jesteśmy na miejscu 73, a jedyna konkurencja to Uniwersytet Warszawskie (84) i Uniwersytet Śląski (91).

Nie występujemy, niestety, w kategorii ,,100 witryn o największym zasięgu w czerwcu 2006” — tu Uniwersytet Warszawski jest 65, a AGH 90… Jesteśmy gdzieś na dalszym miejscu z zasięgiem około 3,14%

Nie muszę dodawać, że dane są dalece nieoficjalne choć pochodzą z badań Megapanel PBI/Gemius z czerwca 2006.

Elektroniczna (virtualna???) dydaktyka

Właściwie jest dobrze: coraz więcej sal wyposażonych w elektroniczne rzutniki, coraz łatwiej o laptopy, coraz częściej prowadzący na zajęcia przygotowują piękne prezentacje.

Tylko czy to dobrze, czy może źle?

Niby dobrze (multimedia, animacje, filmiki, bajery. . . ). Zajęcia mogą być atrakcyjne.

Z drugiej strony. . .

A było to tak: na hospitacjach (zdarza się takie coś) prowadzący zajęcia dobrze przygotowany, z prezentacją, własnym laptopem i służbowym rzutnikiem. Na dodatek miły (dla studentów) – udostępnia im swoje prezentacje.

I to właśnie (prezentacje i udostępnianie ich studentom) nie spodobało się hospitującemu.

W kontekście wszystkich tych inwestycji można zadać pytanie czemu?

Z drugiej strony, jak się zastanowić to sytuacja wygląda jakoś tak: studenci ani nie rozumieją po co muszą chodzić na takie zajęcia ani nie maja realnej możliwości wyboru zajęć. Nikt nie oczekuje od nich (ani im nie pozwala) na kształtowanie swojej drogi zawodowej już na studiach.

Cala reszta jest już prostą konsekwencją powyższego: zajęcia trzeba zaliczyć i zapomnieć jak najszybciej.

A na takim wykładzie panuje przyjemna atmosfera: lekki półmrok (żeby ekran było lepiej widać), prowadzący odstawia teatr, starając się strasznie, a cała reszta leniwie patrzy w ekran tracąc ochotę na robienie notatek (bo i tak prezentacje dostaną).

A czemu (w tym kontekście) prezentacja elektroniczna jest zła? Bo bez niej prowadzący kończy zajęcia w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku: wychodzi z sali ubabrany kredą. . .

Jeżeli teraz rozpoczniemy dyskusje o e-learningu (czyli edukacji „na odległość”) to liczba problemów rośnie.

Zacznijmy od egzaminu. Może być on przeprowadzony w formie testu prowadzonego droga elektroniczna. Sceptycy wyciągają następujące kontrargumenty:

  • nie mamy dość sal komputerowych żeby taki elektroniczny test przeprowadzić;
  • nie możemy od studenta wymagać aby w domu miał dostęp do komputera i Internetu;
  • jeżeli nawet uda się nam rozwiązać jakoś pierwsze dwa problemy – nie można pozostawić studenta „sam na sam” z testem, bo nie będziemy mieli pewności kto jest autorem odpowiedzi. . .

O możliwości dostarczania „zawartości edukacyjnej” drogą elektroniczną już nawet nie chcę myśleć – kto zagwarantuje, że trafi ona do „upoważnionej osoby”?

W sumie dosyć to wszystko przygnębiające, choć jeżeli tylko zmienić założenia. . .

  1. Student przychodzi na Uczelnie Wyższa w celu zdobywania WIEDZY, a nie dyplomu.
  2. Cały personel jest po to aby to zadanie ułatwić, a w przypadku gdy pojawiają się wątpliwości (albo student nie potrafi rozstrzygnąć co wybrać) – otrzymuje wskazówki.
  3. Studia się kończą (albo i nie) egzaminem na podstawie którego komisja decyduje czy i jaki tytuł student zdobył.

Ja wiem, ze powyższe jest nie do zrealizowania. Ale może chociaż coś się da zrobić z pierwszym punktem. . .

W przeciwnym razie cała dydaktyka (elektroniczna lub nie) nabiera charakteru wirtualnego (w najgorszym znaczeniu tego słowa – o czym było wcześniej).